W drodze po kolejne wyzwania

Podczas rozmowy z nim wyłania się chyba jego najbardziej charakterystyczna cecha – fachowiec. Ale nie taki, który uważa się za guru. Nie ma mowy. Serdeczny i miły facet. Normalny.  Ambitny. Ale to najbardziej skrótowy opis tego jaki jest Marcin Sobczak.

Wiktor Miliszewski: Dziesięć lat biegania w maratonach. Dlaczego przestawiłeś się na triathlon?
Marcin Sobczak: Stwierdziłem, że trzeba zrobić coś innego. Trenowałem w klubie triathlonowym w Rumii. Wziąłem przykład z kolegów, którzy mnie trochę namówili na zmianę. Jednak w maratonach ciągle startuję. Tylko rzadziej.
W.M.: Ale skąd w ogóle potrzeba zmiany?
M.S.: Nie ukrywam, że maraton zaczął mnie już trochę nudzić. Wizja tego, że co roku jest ciągle to samo trochę mi nie pasowała. Zastanawiałem się nad ultramaratonami. Ale tak jak mówiłem, koledzy okazali się skuteczni.

W.M.: Ciężko przestawić się z treningów do maratonu na te do triathlonu?
M.S.: To zupełnie inna bajka. Trzeba trenować aż trzy dyscypliny, więc pochłania to więcej czasu.  Musiałem też diametralnie zmienić nastawienie do biegania. Już nie mogłem cały czas się koncentrować tylko i wyłącznie na tym. Jeszcze inną sprawą było to, że nie mogłem się przyzwyczaić do wstawania o świcie i pójścia na basen. Jak nigdy nie miałem problemu, żeby z samego rana wyjść na rower, czy pobiegać, tak wskakiwanie do wody nie jest wcale miłe (śmiech).

W.M.: A to ciekawe. Bardzo dużo osób mówi, że pływanie to najmniej przyjemna część ich treningu.
M.S.: Bo trzeba się na siłę przestawiać. Nawet z biologicznego punktu widzenia: wstajemy z ciepłego łóżka i musimy jechać tylko po to, żeby wskoczyć do chłodnej wody. Tym bardziej, jeśli pływanie nie jest naszą domeną i bardziej się topimy niż płyniemy.

W.M.: Ale w końcu udało Ci się przełamać?
M.S.: Wdrożyłem się w rytm triathlonowego treningu. Nie było innej drogi.

W.M.: W bieganiu można Cię nazwać już weteranem. Jak oceniasz postępy w pozostałych dyscyplinach?
M.S.: Z pływaniem nie było tak źle. Chodziłem do szkoły sportowej, zresztą byłem w klasie pływackiej. Było to co prawda dawno, ale musiałem tylko przypomnieć sobie jak to się robi. Pływanie traktuję trochę po macoszemu, bo jest to najmniej lubiana przeze mnie dyscyplina. Inna sprawa jest z rowerem. Dla mnie to nr 1 w triathlonie. Zawsze „kręciłem”, ale to było jeżdżenie, a nie trenowanie. Teraz do roweru podchodzę inaczej. Polubiłem go bardziej niż bieganie.

W.M.: Często zajmujesz miejsca na podium. Możesz się już nazwać profesjonalistą w tym fachu?
M.S.: O nie, nie. Jeśli się temu przyjrzeć i porównać do reszty świata, to w naszym kraju jest niewielu profesjonalistów. To wynika po prostu z tego, że triathlon w Polsce jest dość młodą dyscypliną. Z drugiej strony, nie ukrywajmy, triathlon jest kosztowną zabawą. Prawdziwi profesjonaliści trenują, odpoczywają, trenują. Nie mają czasu na jakąkolwiek inną pracę. W Polsce tylko kilku zawodników ma ten komfort. Znaleźli sponsorów, dzięki którym mają za co żyć.

W.M.: Mówisz, że triathlon jest kosztowną zabawą. Nawet dla amatorów?
M.S.: Nie, tego też nie można tak bardzo demonizować. Oczywiście są standardowe wydatki. Musimy opłacić basen, startowe, potrzebujemy roweru. To wszystko zależy od tego, czego szukamy w triathlonie. Jeżeli traktujemy to jako zabawę, to nie musimy wydawać fortuny.
W.M.: Ile musimy wydać na pierwszy rower, pierwsze buty?
M.S.: Dopóki traktujemy triathlon w pełni amatorsko, to na pierwszy rower wydamy około 2 tysięcy. Trzeba jednak zaznaczyć, że z rowerem jest jak z samochodem – ciągła eksploatacja. Przez to trzeba wydać trochę pieniędzy na wymianę części. Dobre buty możemy kupić za 300 złotych. Piankę można zdobyć za 700 złotych. Tylko później trzeba dbać o ten sprzęt, żeby nie wpadać w dodatkowe koszty.

W.M.: A po dietę do dietetyka? Tam też trzeba zapłacić.
M.S.: Tych opłat można uniknąć. Wiele porad dotyczących odżywiania się znajdziemy w Internecie. Jest coraz więcej doświadczonych zawodników, którzy chętnie dzielą się sekretami diet. Można najzwyczajniej w świecie ich podpytać. Chodzenie do dietetyka to według mnie ostateczność. Albo gdy chcemy być w pełni profesjonalni, albo gdy mamy poważne problemy – próbowaliśmy różnych diet, ale kilogramy nie chciały spadać.

W.M.: A jak wygląda Twoja dieta?
M.S.: Przede wszystkim węglowodany po treningu, żeby uzupełnić paliwo. Białko, dużo owoców, dużo warzyw. Nie stosuję żadnej diety cud. To raczej taki standard. Na pierwsze śniadanie musli, na drugie owoce. Obiad to kasza lub makaron z dodatkiem warzyw i trochę białka w postaci mięsa albo ryby. I bardzo podobne danie na kolację. Żadne cuda, żadna magia. Nawet często stosuję starą modę kolarską i po treningu piję colę. Oczywiście słyszę, że to trucizna. Ale w granicach umiaru można wszystko.

W.M.: Triathlon staje się coraz modniejszy. Jak to oceniasz?
M.S.: Jestem za popularyzacją triathlonu. Zastanawiam się jednak, czy ten pęd, żeby wszyscy wystartowali w triathlonie jest zdrowy. Nie jest to prosta dyscyplina. Wymaga nakładu czasu i poświęcenia. A sporo osób rzuca się w triathlon nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielu wyrzeczeń będą musieli dokonać. Zdaję sobie sprawę, że jesteśmy na etapie poszukiwania wyzwań. Kiedyś to był maraton. Każdy chciał w nim pobiec. Jak ludzie zauważyli, że to jest zbyt modne, przerzucili się na triathlon. I pewnie za te kilka lat znajdzie się jeszcze coś innego. A do początkujących mam taki mały apel. Zanim rzucicie się na głęboką wodę triathlonu, sprawdźcie dokładnie, co to jest.

W.M.: Wraz ze wzrostem popularności tego sportu, pojawiają się ciekawe wyznania. Teraz coraz więcej osób mówi, że uzależniło się od triathlonu. Po prostu zapomnieli, że to miał być tylko dodatek.
M.S.:  Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wiadomo, że jeżeli podporządkujemy czemuś nasz codzienny tryb życia, to w pewnym momencie zaczynamy planować dzień od treningu. I powoli się uzależniamy. Tym bardziej, jeśli widzimy, że osiągamy coraz lepsze wyniki, to przemy do przodu – musi być coraz lepiej. To do pewnego momentu jest zdrowe, bo na tym polega rywalizacja., którą mamy w genach. Kiedyś walczyliśmy o to, kto upoluje większego mamuta, dziś startujemy w triathlonie (śmiech). Tylko to wszystko musimy robić z dystansem. Dopóki nie dążymy do bycia profesjonalistami, to nie możemy zapomnieć, że to jest zabawa. Jeśli zaczniemy myśleć „ech, dzisiaj znowu mam trening”, to pierwszy sygnał, że coś jest nie tak.
W.M.: Na sam koniec – jakie masz plany na przyszły rok?
M.S.: Udało mi się już zapisać na 70.3 Ironman Gdynia. Na pewno też będzie chciał wystartować na tym samym dystansie w Suszu. Bardzo lubię to miejsce. Myślę też o cyklu Volvo Triathlon Series. Ostatnio była to bardzo fajna zabawa i w tym roku chętnie to powtórzę. I muszę przyznać, że po głowie chodzi mi trochę Tatraman - triathlon w terenach górskich. Naprawdę mocna impreza i piękne widoki. Ale to zależy czy będę na siłach.

Wiktor Miliszewski
Powrót do listy