Piotr Netter zdradza kto i co stoi za sukcesem triathlonu w Polsce

Z Piotrem Netterem o perspektywach w triathlonie, jego początkach i fenomenie, a także korzyściach jakie czerpią organizatorzy, sponsorzy i zwykli ludzie rozmawia Marcin Dybuk  

- W jakim miejscu jest polski triathlon?
To absolutny rozkwit. Wprawdzie rozwój tej dyscypliny sportu był zauważalny od kilku lat, ale rok 2015 był wyjątkowy. Pierwszy Ironman w Polsce w Gdyni, seria Challenge w Poznaniu. Obie imprezy duże i bardzo udane. To jednak czubek góry lodowej. Od początku maja do połowy września mieliśmy niekiedy nawet po siedem, osiem imprez triathlonowych w weekend, a na niektórych z nich nawet powyżej tysiąca uczestników. Jeszcze pięć lat temu w sezonie były weekendy, kiedy nie było żadnych imprez, a najbardziej liczne miały po 200-300 uczestników. Zawodnicy to jedno, a drugą sprawą jest rozkwit przemysłu triathlonowego w Polsce. Pianki, rowery, stroje startowe – konkurencja jest coraz większa, a jeszcze osiem lat temu musiałem sprowadzać strój startowy z Australii, a w najlepszym przypadku z Holandii lub Anglii.

- Skąd Twoim zdaniem taka popularność?
- Triathlon dla wielu osób w naszym kraju stał się sposobem na życie. Bieganie zmieniło już dużo, bo wprowadzało pewną higienę psychiczną. Ale w triathlonie mamy do czynienia z trzema dyscyplinami, które trzeba trenować, do tego dochodzi sprzęt, który należy mieć. To jako całość wymaga podporządkowania, a co za tym idzie przemiany życia. Ludzie, którzy decydują się na taki ruch zyskują dużo w życiu zarówno prywatnym, jak i zawodowym, co następnie przenoszą na następnych. Do tej pory triathlonem zajmowali się często bankierzy, lekarze, prawnicy, menadżerowie. Dziś ich pracownicy widząc jakie efekty to przynosi, sami zaczęli się sportem interesować i trenować, co daje jeszcze lepsze efekty, także zawodowe. Takim przykładem są sztafety. Tylko w Gdyni na Ironman 70.3 mieliśmy ich ponad 100. W zespołach rywalizowali przedstawiciele firm, a jak wiemy taka wspólna walka scala ludzi i uczy lepszej współpracy na polu zawodowym.

- Czy jest coś co powinniśmy jeszcze poprawić?
- To, czego dzisiaj brakuje, to silnego Polskiego Związku Tritathlonu, który odpowiadałby za współzawodnictwo na poziomie zawodowym na dystansie olimpijskim. Brakuje także w Polsce silnej markowej imprezy na wspomnianym dystansie w konwencji z draftingiem, tak jak jest na Igrzyskach Olimpijskich. W przeszłości mieliśmy takie imprezy w Suszu, Sopocie, Kędzierzynie Koźlu czy Poznaniu. Wszystkie jednak upadły, gdyż były tylko dla zawodowców, a finansowanie miały z budżetów państwowych. Zabrakło zaangażowania komercyjnego. Nie było zainteresowania, kiedy na zawody przyjeżdżało 50-100 zawodników zawodowych. Od strony ekonomicznej dla organizatora, miasta była to porażka.

- Czy to się może zmienić?
- Nowe imprezy, które dzisiaj są organizowane wyglądają całkiem inaczej. Jeśli do Gdyni przyjeżdża trzy tysiące zawodników, a razem z nimi osiem tysięcy osób towarzyszących i kilka tysięcy kibiców to okazuje się, że w obrocie są miliony złotych i wszyscy zaczynają zarabiać. Jesteśmy po szkoleniach organizowanych przez Ironmana, z których wynika, że w mieście, gdzie jest dobrze zorganizowana impreza mamy do czynienia z obrotem na poziomie 4-6 milionów euro. W tym roku w Trójmieście przed Ironmanem nie było żadnego miejsca w hotelu. Doszło do sytuacji, że nasz touroperator, który zabezpieczał miejsca dla zawodników szukał ich 50-60 kilometrów od Trójmiasta. Jeśli przyjąć, że każdy wydaje około 200 złotych, na świecie to jest średnio 84 euro, to widzimy jaka to jest skala.

- Kiedy triathlon stal się tak popularny? W końcu nie jest łatwą dyscypliną, ani tanią, bo począwszy od pianki poprzez rower, które każdy nawet początkujący chce mieć, wszystko kosztuje.
- Triathlonem zajmuję się od trzydziestu lat, organizowaniem imprez od 1991 roku, a nad popularyzacją dyscypliny pracuję od 2008 roku. Zaczynaliśmy w Suszu, małej miejscowości, później jak już nie była w stanie pomieścić rozmachu, z którym rozwijał się Herbalife, przenieśliśmy się do Gdyni. Już w Suszu zastanawialiśmy się co zrobić, aby podnieść na imprezach frekwencję i zainteresować zwykłych Polaków tą dyscypliną. W 2010 roku zdecydowaliśmy się na współpracę z aktorami. Byli to: Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak, Bartek Topa i Łukasz Grass, dziennikarz. Namówiliśmy ich do programu ambasadorskiego. Przez pół roku przygotowywali się do startu w „połówce”. Informacje o tym pojawiały się w mediach: prasie, radiu i telewizji. Poszedł do zwykłych ludzi przekaz, że każdy kto chce może się do tego przygotować. W 2011 roku w Suszu frekwencja została podwojona w stosunku do roku ubiegłego, a w 2012 zapisy trwały 75 sekund. Ja datuję ten moment jako przełom w popularyzacji triathlonu, przeniesienie go na amatorski poziom. A to opłacało się wszystkim. Polska to kraj, który świetnie się rozwija. Polacy coraz lepiej zarabiają, podróżują, widzą, że na zachodzie też się uprawia sport. Zaczęliśmy sami organizować świetne imprezy, a potrafimy realizować duże wyzwania.

- Jak myślisz jak długo to potrwa?
- Często sam sobie zadaję to pytanie. Czy pięć minut już się kończy, czy jeszcze jesteśmy przed tym najważniejszym momentem. Nie wiemy, ilu jest nowych triathlonistów, którzy do tej pory się tylko przyglądali, a teraz sami chcą wystartować. Wiem natomiast, że kluby pękają w szwach, że trenerzy komercyjni mają ręce pełne pracy. W Niemczech, gdzie jest dwa razy więcej obywateli niż w Polsce liczbę triathlonistów szacuje się na 250 tysięcy osób. U nas moim zdaniem jest od 10 do 15 tysięcy. Oczywiście wpływ na to ma wiele czynników, także ekonomiczne, ale uważam, że rynek będzie się ciągle rozwijał, a chętnych, którzy będą uprawiać ten sport będzie od 50 do 100 tysięcy. Jeszcze dużo przed nami, ale nie wiadomo ile czasu to zajmie, choć w ciągu ostatnich pięciu lat rynek triathlonowy w Polsce wzrósł kilkakrotnie.

Marcin Dybuk
 
Powrót do listy