Królewskie marzenie. Warto walczyć

Cztery lata. Aż cztery lata i tylko, aby spełnić marzenie. Co w tym czasie się wydarzyło? Poznałem siebie, przesunąłem granice, pokonałem strach i pokochałem wodę, która kiedyś próbowała odebrać mi życie. Przeszedłem drogę, którą każdy może przejść. Warunek? Musisz tylko wyjść ze strefy komfortu. Mnie się udało.

Gdańsk. 15 maja 2016 roku. Stoję na stracie z dwoma tysiącami biegaczy, którzy za chwilę zmierzą się z dystansem królewskim. Ponad 42 kilometry do przebiegnięcia. To będzie mój debiut. Jaram się jak dzieciak, który dostał super zabawkę. Z drugiej jednak strony denerwuję , czy uda się dobiec do mety. Czuję ogromny respekt przed tym, co wydarzy się w ciągu najbliższych czterech godzin. Symbolika liczb. Cztery lata i cztery godziny. 42 kilometry na 42 urodziny. 15 maja 2016 roku, 70 urodziny jednej z najważniejszych kobiet w moim życiu – Mamy. Cztery dni przed 18 urodzinami najstarszego syna. Planowaliśmy nawet razem zadebiutować w maratonie. Niestety, szybko pokrzyżowała nam to jego kontuzja. Ja przetrwałem ostatnie 16 tygodni treningów pod okiem Radka Dudycza, w ramach programu gdańskiego MOSiR-u „Aktywuj się w maratonie”. To był ostatni odcinek dość długiej drogi, który przeszedłem w ciągu ostatnich czterech lat…
%f2
Z Rafałem zadebiutujemy, a we wrześniu jedziemy do Berlina

Ruch nie był moim ulubionym zajęciem
Czerwiec 2012 roku. Po rozmowie w pracy z organizatorami Biegu Westerplatte, którego Radio Gdańsk, w którym pracuję jest współorganizatorem, postanawiam się przygotować do biegu na 10 km. Mam cztery miesiące. Ostatnich wiele lat niewiele robiłem. Ruch nie był moim ulubionym zajęciem. Za to po pracy chętnie sięgałem po piwo, słodycze i pilota od telewizora. Waga dochodziła do 100 kilogramów. Sporo za dużo przy wzroście 181 cm. Wtedy coś jednak pękło i podjąłem rękawicę. Niespełna miesiąc później przebiegłem po raz pierwszy 10 km w czasie 1 godzina 1 minut i 1 sekunda. Znowu magia liczb. Byłem szczęśliwy jak dziecko. Endorfiny szalały. Trenowałem bez głowy. Biegałem i biegałem. We wrześniu wystartowałem w Biegu Westerplatte. Do debiutu namówiłem jeszcze kumpli. W trzech cieszyliśmy się na mecie ze zwycięstwa. Mnie to zajęło 53 minuty.

Wciągnęło mnie na całego
Niedługo po tym sukcesie poinformowałem żonę, Aldonę, że wiosną 2013 roku startuję w maratonie, w Warszawie. Kupiłem książkę, poczytałem i zacząłem biegać jak wariat. 23 grudnia zamiast przygotowywać się do świąt Bożego Narodzenia przebiegłem na bieżni elektrycznej 21 km. Ale byłem dumny. Pierwszy półmaraton. I to byłoby tyle długiego biegania na ten moment. Lewe kolano powiedziało dość. Żony nie słuchałem, ale kolana już musiałem. Lekarka, która robiła mi prześwietlenie z lekkim, szyderczo współczującym uśmiechem poinformowała mnie, że pesel już nie ten i że może serce w kilka tygodni potrafi się dostosować do większej aktywności, ale stawy potrzebują dużo więcej czasu. Dół okropny. Wizyta u jednego, drugiego lekarza. Szukałem kogoś, kto powie, że to nieprawda i szybko będę mógł biegać. Nie znalazłem. Rozpocząłem rehabilitację w Rehasport Clinic, która kilkakrotnie kończyła się nawrotami dolegliwości. Za każdym razem jak już mogłem biegać robiłem to za szybko i za dużo. Straciłem na to prawie cały 2013 rok. Aż w końcu usłyszałem, że jeśli chcę biegać to muszę wzmocnić mięśnie. Aby to zrobić miałem jeździć na rowerze i pływać.

Pływać? Ale ja się boję wody
Jako nastolatek topiłem się. Kilka miesięcy trwało za nim Marcinowi Wojciechowskiemu wówczas z gdańskiego MOSiR-u dałem się namówić na przygotowania w ramach akcji „Aktywuj się w triathlonie”. Jednak najpierw trzeba było nauczyć się pływać. Pierwsze wizyty na pływalni były okropne. Czasu niewiele. Był luty 2014 roku, a zawody 19 lipca. Trafiłem do Dawida i Tomasza Dobroczków, którzy podjęli się trudnego zadania. Rozpoczęliśmy oswajanie z wodą. Naukę pływalnia żabą. Tylko ten styl dawał szansę na przepłynięcie prawie kilometra w Bałtyku. Morzu, które pod koniec lat 80-tych prawie odebrało mi życie. Dziś pamiętam pierwsze przepłynięte 100, 200, 400, 800 i 1000 metrów. Pamiętam skok do basenu na głębokości 3,2 metra. Pamiętam pierwsze pływanie na przełomie kwietnia i maja w jeziorze. Ale woda była zimna! Nie przeszkadzało mi to spędzić w niej prawie dwie godziny. W piance. Pamiętam jak wypłynąłem z instruktorem Dawidem na środek jeziora, puściłem bojkę i… zacząłem pływać. Pamiętam radość na brzegu. Aldona i Dawid śmiali się, że wprawdzie się nie utopiłem, ale za chwilę w wodzie po kolana z tej radości okazywanej jak małe dziecko coś sobie zrobię. Piękne chwile. Tak samo jak piękny był debiut w triathlonie 19 lipca 2014 roku w Gdańsku. Wspaniałe uczucie.
%f1
Od prawej: Adam Korol, Radek Dudycz Aldona i ja...

Decyzja, że biegnę po kolejne marzenie
W 2015 roku dalej dużo uwagi i energii poświęcałem triathlonowi. Uczyłem się pływać kraulem, choć na zawodach ciągle dominowała żaba. Razem z 17-letnim wtedy synem wystartowaliśmy w cyklu na dystansie 1/8 IM. Oczywiście wystartowałem także w Triathlon Gdańsk na popularnej ćwiartce. Tri zabawa zagościła nie tylko do mojego życia. Podoba się całej rodzinie. Biegałem. Sezon zakończyłem startem w półmaratonie w Gdańsku. 1:40 i decyzja – czas zmierzyć się z maratonem w 2016 roku. Na 40 urodziny pokonałem strach przed wodą, nauczyłem się pływać i wystartowałem w triathlonie. Postanowiłem, że na 42 urodziny spróbuję zmierzyć się z dystansem królewskim. Aldona zapisała mnie na maraton w Berlinie. Tylko jeszcze musieli mnie wylosować. Jak to zrobię, to będzie znak, że to już czas. 1 grudnia 2015 roku losowanie. Udało się! Jadę we wrześniu do Niemiec na maraton. Radość i niepewność. I jak się teraz przygotować. W styczniu startuje program „Aktywuj się w maratonie”. 16 tygodni przygotowań pod okiem dwukrotnego mistrza Polski w maratonie Radka Dudycza. Spróbuję. Zaczynamy treningi z Dawidem, który w maju kończy 18-tkę. Tak mieliśmy uczcić jego wejście w dorosłe życie. Niestety, szybko okazało się, że treningi są dla niego zbyt obciążające. Zostałem sam na polu walki. To znaczy z 200 innymi osobami, które postanowiły wystartować w maratonie 15 maja 2016 roku.

Został już tylko godziny do startu
Dużo wody w rzece upłynęło. Działo się. Mam nadzieję, że w niedzielę Zesłania Ducha Świętego, Zielone Świątki nie tylko stanę na starcie, ale także dobiegnę do mety. Cztery lata przygotowań. Ze strefy komfortu wychodziłem kilka razy. Pokonałem strach przed wodą, nauczyłem się pływać, planować życie, nie poddawać się, powstawać z kolan, walczyć. Dowiedziałem się wiele o sobie. Udowodniłem sobie, że jeśli chcę, jeśli tylko odpowiednio się zmotywuję, przygotuję plan to potrafię spełniać marzenia, które jeszcze 15 kilogramów temu wydawały się tylko wspomnieniem z nastoletnich lat, kiedy mówiłem sobie, że byłoby fajnie wystartować w maratonie. Marzenie to usnęło na długie lata, aby się obudzić, powstać i przemierzyć setki kilometrów, aby teraz spróbować pokonać ponad 42 kilometry.

A co jeśli się nie uda?
Kolano, biodro lub plecy nie wytrzymają? A może coś jeszcze innego się zdarzyć? W końcu maraton to dla mnie wielka niewiadoma. Co wtedy? Będzie mi smutno, będę zły, ale następną próbę podejmę we wrześniu w Berlinie. Będąc tak blisko nie można się poddawać, nawet jeśli czasami realizację marzenia trzeba trochę odsunąć w czasie. Tego też nauczyłem się w ciągu ostatnich czterech lat.

Marcin Dybuk
 
Powrót do listy