Debiutanci płacą frycowe

Tauron Lang Team Race zawitał do Gdańska 14 czerwca 2015 roku. Do przejechania były dwa dystanse: 51 i 85 kilometrów. Trasa nie należała do najłatwiejszych, przynajmniej z perspektywy debiutanta. Wybrałem krótszą. Od początku traktowałem wyścig jako trening przed Brodnicą, która już za tydzień.

%f2
Dobra mina do złej gry. Za chwilę start. Chojraczę...
%f3
i się modlę. Aniołowie przybywajcie.

Ponadto nie ukrywam. Nigdy nie jechałem w grupie. Miałem cykora, że coś zrobię nie tak i zaliczę glebę, a tego przed pierwszym startem w triathlonie chciałem za wszelką cenę uniknać. Dlatego ustawiłem się na końcu stawki i postanowiłem, że będę jechał sam.

%f1
Na końcu spotkałem Natalię (TriMamę) i Pawła Stosików. Ona pierwszy raz na rowerze w tym roku, On przygotowuje się do Ironmana.

O zgrozo, co to był za głupi pomysł. Już na pierwszym kilometrach przekonałęm się, że chyba zwariowałem. Szybko zacząłęm mijać pierwszych kolarzy, tracąc przy tym dużo sił. Jechałem i szukałem grupy z którą będę mógł kontynuować wyścig. Trasa lekko pod górę i pod wiatr. Po kilku kilometrach dojechałem do grupy "Aktywuj się w triathlonie". Uff, jak dobrze. Niestety, zamiast jechać wężykiem szalałem na poboczu. Ani grupie to nic nie dawało, ani mnie. Sił ubywało. Na mocnym zjeździe rozpędziłem rower do blisko 60 km/h. Łoł, ale fajne uczucie tak pędzić. Czad. I tak przez niezły kawałek. Ale zjazd oznacza jedno. Za chwilę będzie podjazd. Prawie dwa kilometry wspinaczki. Tempo spadło do 20km/h. W grupie raźniej.

%f5
Jak już dogoniłęm grupę, to robiłem wszystko, aby ich nie zgubić...

To co zwróciło moją uwagę dość szybko to jadące na czele tej ekipy trzy dziewczyny: Ewa, Aga i Beata. Ciągnęły pociąg. Kiedy zaczęliśmy drugą pętlę, nasza trasa składała się z trzech 17 km, podjechałem do Ewy jadącej w czubie i usłyszałem, że dobrze byłoby, aby ktoś pociągnął. No to się wyrwałem. Dosłownie. Po przejechaniu jakiegoś kawałka, kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że nikogo za mną nie ma. "No nieźle, oddycham rękawami, łydki palą, a towarzystwo z tyłu" - pomyślałem. Długo się nie cieszyłem samotną jazdą. Minęła chwila, kiedy towarzystwo mnie wchłonęło.

%f6
To już meta. Błąd za błędem, ale i radość

Zbliżał się nawrót. I kolejny błąd. Kiepsko go wziąłem. Grupa odjechała mi na około 50 metrów. "Zaraz zjazd to ich dojdę" - przeszło mi przez głowę. O naiwnośći. Nic nie pomagało. Ani twarda przerzutka, ani kręcenie na maksa, ani pozycja najbardziej areodynamiczna. Cały czas traciłem do nich kikadziesiąt metrów. Na kolejnym nawrocie, tym razem na dole, pomyślałem, że podjazd jest dla mnie szansą. Cisnąłem jak potrafiłem. Na końcu podjazdu podjechał do mnie zawodnik, który zaproponował współpracę. Kilka minut później jechaliśmy już w ogonie grupy. W końcu z grupą. Zniwelowanie kilkudziesiąciometrowej straty zajęło mi ponad 10 kilometrów. "To jednak prawda, co mówią podczas komentowania wyścigów kolarskich, że w pelotonie jest siła" - stwierdziłem w myślach.

%f7
Z Adamem już podczas jazdy stwierdziliśmy, że Panie z grupy "Aktywuj się w triathlonie" mają moc. Na mecie już na spokojnie potwierdziliśmy tylko nasze przekonanie...

I tak w tym ogonie jechałem kolejne 15 kilometrów. Energi dodał mi żel PoweBar. Sprawdzają się jak mało które. W tym sezonie już kilka razy przekonałem się, że potrafią dać drugą szansę. Tak więc dalej walczyłem ze sobą. Próbowałęm dobrze się ustawić, jechać na kole. I tak do 48 kilometra, kiedy grupa przycisnęła. Ja też się starałem, ale na wiele już to się nie zdało. Na niespełna trzech kilometrach straciłem do nich 48 sekund. A w stawce ciągle ton nadawały dziewczyny. Przekonałęm się, co to znaczy dobrze przepracowana zima i wiosna. Byłem, jestem pod wielkim wrażeniem Ewy, Agi i Beaty.

%f8
Buziak od Aldonki się należał. I buziak dla niej za dzielne kibicowanie. Wołał być na rowerze, ale niestety organizm się zbuntował i na starty trzeba chwilę poczekać...

51 km pokonałem w 1:38:12, średnia prędkość 31,2 km/h. Dodatm tylko, że zwycięzca krótszej pętli przejechał ją ze średnią prędkością 39,5 km/h. Daleka droga przede mną. Radość z ukończenia pierwszego w życiu wyścigu kolarskiego duża. A na mecie słodki całuś od kochanej żony, która, niestety, nie mogła zmierzyć się z dystansem. Jedno wiem na pewno. To była pouczająca lekcja, dobry trening, a w przyszłości będę chciał jeszcze spróbować sił w takiej imprezie. Dziękuję mistrzu Czesławie.

%f9
My tu jeszcze wrócimy...

Marcin Dybuk
Powrót do listy